Prawie zawsze chcemy podróżować, ale nie zawsze możemy. Kiedy obraz miejsce tworzymy głównie na podstawie filmów czy głęboko zakorzenionych mitów warto poczytać o wrażeniach z podróży. Tarnowianin Paweł Krysa jeździ na Wschód od wielu lat. Jego relacje z tych podróży są ciekawe i zabawne. Niosą też wiele nowych informacji o tej - dla wielu niezmiennie - terra incognita. Co jakiś czas na studiopl.info pojawiać się będą kolejne fragmentu blogu Pawła. Miłej lektury
TARTAK
- Mam do załatwienia jedną sprawę w Kijowie. Co byś powiedziała na połączenie przyjemnego z pożytecznym i szybki, niskobudżetowy wypad na Ukrainę?
- ……
- Hej! Jesteś tam?
- No kurcze… super pomysł… ale mnie zastrzeliłeś… niech zbiorę myśli… w tym tygodniu nie mogę, ale w przyszłym mogę wziąć wolny czwartek i piątek, no i weekend. Wystarczy?
- Super!
No i pojechaliśmy.
Kinga to wspaniały partner na wyjazd. Byliśmy już razem na Krymie, Białorusi, Bukowinie i Maramuresz. A teraz Kijów. Jest całkowicie bezproblemowa, zgodna, uśmiechnięta, niemarudna, ciepła, wszystko zawsze jej pasuje i wszystko się podoba. Taki partner, to w podróży skarb.
Skoro niskobudżetowo, to proszę bardzo: pociąg osobowy do Przemyśla 17 zł, busik na granicę 2 zł, ukraiński autobusik do Lwowa 10 zł, podróż nocnym sypialnym płackartem do Kijowa (takie 2w1 czyli podróż i spanie do kupy) 32 zł, nocleg w hostelu 10 euro, powrót pociągiem sypialnym ale o lepszym standardzie czyli kupe 60 zł, jemy też oczywiście nie w knajpach, bierzemy to i owo z domu, powrót ze Lwowa do Tarnowa tak samo jak w tamtą stronę. Jak się podliczyliśmy, to cała impreza wyszła nam po 100 $.
Ale, ale, bo tak naprawdę, to wcale nie o tym chciałem pisać.
No więc równo rok temu, w piękne jesienne, wczesne popołudnie wylądowaliśmy we Lwowie. Jak zwykle leniwy spacer po starówce i cerkiewnych zaułkach, plątanie się bez celu uliczkami, na które turyści nie wchodzą i na koniec deser-rarytas, czyli kawa w Wirmence – najlepsza w Europie środkowo-wschodniej. Potem już tylko malutkie zakupy tego, czego w Polsce nie dostaniesz, a więc ciemnego, naleśnikowatego, chleba-gnieciucha-komiśniaka-palce-lizać oraz piwoBiłe i Biła Nocz, choć wcale nie jest jasne a ciemne. Ale za to jakie! Niebo w gębie. Nawet Jurek H. tak powiedział, a jak on tak powiedział, to znaczy, że tak jest. A więc kupiliśmy po litrowej butli na twarz i z całkowitym spokojem pojechaliśmy tramwajem na dworzec.
Gdzieś po 22-giej zapłaciliśmy po 2 złote i siedliśmy dobie w poczekalni dla VIP-ów, dlatego płatnej. Czysto, przestronnie, wygodnie, Internet do dyspozycji, w barze jedzonko i picie jakie chcesz, zimne, ciepłe, tanie, drogie. Co kto woli. O 23 panienka zapowiedziała nasz pociąg. Trzy minuty później stoimy przed wagonem. Wagonowa (prowadnica) sprawdza bilety i wpuszcza nas do środka. Cholera, chyba przesadziłem z tym niskim budżetem, przecież dwa lata temu obiecałem sobie, że nigdy więcej nie wsiądę do płackarta. Przecież stać nas na lepsze warunki… Aaaaa, w końcu to tylko parę godzin. Na rano będziemy w Kijowie. Przeżyjemy.
No więc włażę do wagonu i jestem miło zaskoczony. Cieplutko, czyściutko, nic nie capi, ludzie fajni, jacyś tacy sympatyczni, żadnej zakazanej gęby, nikt się nie drze. W dechę! Widzę, że Kinga czuje dokładnie to samo, bo szeroko się uśmiechnęła. OK, szafa gra, możemy jechać.
Płackart, to „ruski” patent z czasów drugiej wojny. A może i pierwszej? No w każdym razie wymyślono to do przewozu rannych, miało więc być tak by jak najwięcej noszy pomieścić w każdym wagonie. A po wojnie towarzysze doszli do wniosku, że jak ranni przeżyli, to i proletariusz przeżyje. I tak już zostało. No więc wygląda to tak, jakby ktoś z kuszetek pousuwał drzwi do przedziałów. Są tylko ścianki działowe. Ale to nie wszystko, bo jeszcze w korytarzu w każdym oknie są po dwa miejsca leżące, prostopadłe do tamtych. W czasie dnia z tego dolnego robi się stolik i 2 krzesełka, a w nocy takie fiuku-miku, że stolik ląduje między krzesełkami i prycza gotowa. Jak na to położyć materac i pościel, to jest całkiem nieźle. Pod warunkiem, że się ma wzrost jak moja Wiesia, bo normalnemu facetowi to nogi muszą wystawać. No i te 56 czełowiek w wagonie… – razem i na kupę. Ale nic to. Nie jest źle. Ludzie fajni, a rano będzie już Kijów, a jak Kijów, to nawet nie przyjdzie nam do głowy myśleć o płackarcie.
Szukamy swoich miejsc. Niech to szlag – okazuje się, że bakawy, czyli boki, te w oknach. Trudno. Nie pierwszy raz przecież. Kinga jak zwykle na górę, ja na dół. Zaraz koło nas babuszka, taka wiecie, jak z ruskiej skazki – czyściutka, cichutka, w chuścinie, no po prostu aż się chce przytulić. Może da się z nią pogadać? Oj, na pewno miałaby wiele do opowiedzenia. Z boku trzech młodych chłopaków. Wracają do siebie, na uczelnię. Sympatyczni, uśmiechnięci, spokojni. Fajnie jest. Jest też dziewczyna. Czekoladowa karnacja, fantastyczna szopa kasztanowych włosów, wielkie czarne oczy i non stop gada przez komórkę, w jakimś języku znanym z filmów Tony Halika. Ma na sobie tylko dżinsy, podkoszulek i skórzaną kurtkę. Na nogach same czułenka, bez skarpetek. Odważna, myślę sobie, w końcu to październik. Jak skończyła gadać, to tylko zdjęła buty i tak jak stała, wlazła do łóżka i przykryła się po czubek szopy. Za to babuszka wolniutko i metodycznie pościeliła łóżko. Pomocy nie chciała. Pod spódnicę ubrała spodnie od dresu i dopiero wtedy ją ściągnęła. Potem poszła do łazienki umyć zęby, poczem ślicznie się do mnie uśmiechnęła na dobranoc. Przeżegnała się dużym znakiem krzyża i położyła spać. Nie pamiętam żeby się choćby raz poruszyła.
Kinga ukokosiła się na górze i nagle zawisła nade mną jej uśmiechnięta gęba.
- Po łyczku Biłego ku zdrowotnosci?
Prawdziwy mężczyzna nigdy nie odmawia kobiecie. A szczególnie Biłego i ku zdrowotnosci. Obaliliśmy więc butlę, zagryźli chrupkami i wyciągnęli na pryczach. To był długi dzień. Prawie od świtu, a jest już północ. Nie wiem czy inni też wstali tak wcześnie, ale właśnie tak wyglądali. Dosłownie w ciągu kilku minut zrobiło się cichutko i sennie. Nie taki zły ten płackart A jakiś cymbał będzie gadał, że na wschodzie to jest chamstwo i dziadostwo. To niech tu przyjdzie teraz i się przekona. Zawsze lubiłem tych Ukraińców, a teraz to jeszcze bardziej.
Gdy już prawie odleciałem i jawa stawała się snem, z błogostanu wyrwały mnie śmichy-chichy, dochodzące z sąsiedniego boksu. Dwóch facetów i dwie laski, oczywiście flaszeczka na stole, coś gadają, coś popijają, a one ciągle parskają śmiechem. Klasyczne zaloty. Nie żeby specjalnie głośne, ale jest północ, wstałem o świcie i mam dość. Wartałoby się kimnąć, ale jak tylko się do tego zbliżam, to oni zaczynają swoje. Szlag by trafił ten płackart i tych matołów! A przecież zawsze mówiłem: płackart no more! Ale nie, niskobudżetowo! Zachciało ci się cymbale, to masz!
W pewnym momencie zawisł nade mną łeb Kingi (łeb, bo z takim wyrazem twarzy, głową tego nie nazwę). Nic nie powiedziała, nie musiała, błyskawice w oczach były wystarczająco wymowne. A z boku co chwila hi, hi, hi, cha, cha, cha….. No to przecież nie do wytrzymania! Gdzie ci Ukraińcy maja kulturę i wychowanie?? Jeszcze chwilę i krew mnie zaleje, a wtedy nawciskam im tak, że…… i wtedy mnie olśniło! No bo w sumie co? Faceci podrywają laski – normalka, wcale się nie drą, a gdyby ich boks miał drzwi jak w normalnym wagonie, to nawet nie byłoby ich słychać. A reszta przecież zachowuje się super i cichutko. Czyli 50 Ukraińców jest OK, 4 w sumie nic wielkiego nie robi, a ja już chciałem ich rezat!
Ta konstatacja tak mnie podekscytowała, że wyskoczyłem z wyrka i że niby idę do kibla przeszedłem cały wagon, choć toaletę miałem tuż obok, po swojej stronie. Było dokładnie tak jak myślałem. Jedni spali, inni drzemali, ktoś słuchał empetrójki, ktoś grał na komórce i gdyby nie te zaloty, to doszedłbym do wniosku, że znów będę jeździł płackartem. Refleksja była tak kojąca, że gdy powróciłem na swoją koję, to usnąłem błogo w try miga.
To co miałem załatwić w Kijowie, załatwiłem dużo szybciej niż przewidywałem. Wrzuciliśmy więc plecaki do szafek w hostelu i pobiegliśmy na miasto. Pogoda do zwiedzania idealna, ludzi niewielu. Pałętaliśmy się cały dzień, niby bez celu. Były cerkwie, dom Bułhakowa z jego pomnikiem i Behemota też, Andrijiwskij Uzwis – ta niesamowita kręta ulica z górki, nazywana kijowskim Montmartrem, potem cerkwie i monastery na Padole, Dniepr, pirożki, słowem te wszystkie kijowskie klimaty, dla których tak lubię tu przyjeżdżać. Gdy już po zmroku siedzieliśmy w samym centrum na fantastycznie podświetlonym Majdanie, z kubkiem pysznej, gorącej kawy w dłoniach, czuliśmy się spełnieni. Nawet nie rozmawialiśmy za wiele, bo gęby i tak się śmiały Żeby przedłużyć te chwile, wróciliśmy do hostelu spacerkiem, a nie metrem.
Hostel, jak Hostel. Udało nam się dostać miejsce w szóstce a nie w zbiorówce. Czysto, bardzo wygodne łóżka i jak się okazało jeszcze tylko jedna osoba oprócz nas. Luksus! Wreszcie się wyśpimy normalnie. Kinga była wniebowzięta. Naszym towarzyszem okazał się Niemiec. Niestety jego imienia nie sposób było zapamiętać, więc nazwaliśmy go Helmutem. Dodatkowo facet nie mówił w żadnym normalnym, zrozumiałym języku, tylko po niemiecku i angielsku. Trudno. Gadania więc nie będzie, a z resztą i tak marzymy tylko o wyrku. Tak więc szybkie mycie, ścielenie i lulu.
Powiedzieliśmy o tym rękami Helmutowi, ten stwierdził, że no problem i opuścił pokój. Pociągnęliśmy więc po solidnym łyczku Biłego i zaczęliśmy się zapadać w nieświadomość. Nagle drzwi się otwarły na oścież, wlazł Helmut i bez słowa dzwoniąc półmetrowym łańcuchem na którym miał klucze – w tym ten od szafki z ciuchami – zaczął coś grzebać w swoich manelach, szeleszcząc przy tym reklamówkami jak cholera. Widać koleś cienki w języku migowym i nic nie skapował. No trudno. Pogrzebał, poszeleścił, podzwonił łańcuchem, zamknął szafką na klucz – dziwne – i polazł.
- Ku zdrowotnosci? – spytała Kinga.
- Jasne – wyciągnąłem piwo.
Dobra – śpimy. Prawie się udało. Prawie, bo po dziecięciu minutach drzwi otworzyły się skrzypiąc i Helmut zrobił dokładnie to samo, co przed chwilą! Znów dzwonił łańcuchem i szeleścił, a teraz jeszcze dodatkowo chrząkał. Cholerny wieprz! Myślałem, że mnie szlag trafi, ale postanowiłem zdzierżyć. Nie dałem natomiast rady zapanować nad kłębiącymi się we mnie epitetami typu: choleryny szwab! Pieprzony faszysta! Żeby go szlag trafił! Że też w Kijowie musieliśmy trafić na hitlersyna! itp. Aż mi się wstyd robiło. Ja, taki czuły na punkcie tolerancji narodowej i wręcz kosmopolita i takie rzeczy?? Ale im więcej się tłukł i chrząkał, tym większą miałem ochotę go zamordować! Postanowiłem jednak zdzierżyć i wytrzymać. W myślach układałem sobie natomiast całe przemówienie, gdyby mu przyszło na myśl zrobić to jeszcze raz. Przypominałem sobie wszystkie słowa niemieckie i angielskie które znałem, w których mógłbym mu wystarczająco konkretnie opisać, co myślę o nim i takim zachowaniu. I tak udało mi się dotrwać do momentu aż się wyniósł. Kinga tylko cichutko pojękiwała na sąsiednim łóżku i zastanawiała się co komu zrobiła, że ją tak….. i tak dalej. Nawet Biłegonie chciała.
Po jakichś 15 minutach doszliśmy do wniosku, że Helmut pewnie już skończył i wreszcie da nam święty spokój. Spać to mi się już w sumie odechciało, ale po pewnym czasie zmęczenie wzięło górę i wreszcie poczułem ten wspaniały moment, gdy zaczyna robić się lekko i eterycznie. U Kingi musiało być podobnie, bo uśmiechnęła się z lekka i obróciła na drugi bok. I wtedy wlazł Helmut! Drzwi znowu walnęły o ścianę, zamiast łańcucha miał już chyba dzwony kościelne, a chrząkał jak całe stado wieprzy. W sekundzie byłem przy nim i kląłem go we wszystkich językach jakie znałem, z polskim i łaciną na czele. Były też oczywiście wielopiętrowe, klasyczne konstrukcje rosyjskie. Gdyby to mogli usłyszeć moi sewastopolscy przyjaciele, byliby dumni z moich postępów lingwistycznych. Darłem się tak, że pewnie na Majdanie mnie słyszeli. I patrzcie jakie te helmuty są wredne. Okazało się bowiem, że doskonale znał te języki i tylko udawał, że ich nie rozumie, bo teraz wszystko pojął w lot i momentalnie wlazł na swoje wyrko. Cichutko i bez dzwonienia. Chrząknął tylko dwa razy i … i wtedy zaczął się TARTAK! Chrapał tak, że szyszki leciały z drzew. Równo i miarowo: hrrrrrrrrrrrrrrrr – hoooorrrrrrrrrr, hrrrrrrrrrrrrrrrr – hoooorrrrrrrrrr. Jak silnik mercedesa albo innego meserszmita. Wspaniały diesel, rodem z fabryki Kruppa, albo innego Daimlera. Pomyślałem, że nastał czas by odpłacić za doktora Mengele i łapanki. Zabiję gada, uduszę go gołymi rekami, jakem internacjonał i humanista! I pewnie bym to zrobił, gdyby nie Kinga. Nagle z hukiem wstała z wyrka, określiła dokładnie gdzie go ma i w co ją może pocałować, poczem oświadczyła, że idzie do toalety, bo jak nie to go zamorduje albo się upije, a Biłe przecież już się prawie skończyło…
Gdy rano wychodziliśmy na zwiedzanie, Helmut spał jak suseł. Gęba mu się uśmiechała i nawet nie chrząkał. Można mu teraz było spokojnie poderżnąć gardło albo oblać kwasem, ale zadowoliłem się takim walnięciem drzwi o futrynę, że aż cała chałupa zadrżała.
Taaa, pięknie panie magistrze – sumienie przemknęło mi przez głowę – tyle pan zawsze gada o tolerancji, a jak przyjdzie co do czego, to takie określenia, słowa i epitety. Nie wstyd panu? Wstyd to mi było, ale jakoś tak nie do końca … helmut jeden…
Dzień był wspaniały. Bo świeciło piękne słoneczko, bo fotki wychodziły jak pocztówki, bo głównym i najważniejszym punktem zwiedzania była cudowna Ławra Kijowsko-Peczerska, bo trafiliśmy na azerskie lepioszki i ukraiński kwas, bo cały dzień udał się idealnie. A w dodatku taka będzie też noc, bo nie będzie już Helmuta, a wracamy przecież w kupe
Późnym wieczorem wsiedliśmy do pociągu i z niejakim napięciem odszukaliśmy przedział. Kinga jak zwykle na górze, ja na dole. To już chyba tradycja. Ale najważniejsze pytanie brzmiało: kim są nasi towarzysze podróży?? Pani zajmująca dolne łóżko była ekonomistką i wracała z delegacji służbowej do Lwowa. Kulturalna, elokwentna, gustownie ubrana, ładnie uśmiechnięta. Pan z góry okazał się przedsiębiorcą z Użgorodu. Ubrany elegancko i ze smakiem, pachnący dobrymi perfumami, szarmancki w stosunku do kobiet, o czym mogliśmy się przekonać tuż po wejściu do przedziału, gdy momentalnie zaproponował Kindze wsadzenie bagażu na górna półkę. Przyjęła pomoc z pięknym uśmiechem, którym obdarzyła również mnie.
- Spanko, spanko, spanko – nuciła rozanielona. No, taką podróż to rozumiem – gęba śmiała się jej bez przerwy.
Nic więc dziwnego, że w takiej atmosferze, rozmowa kleiła się sama. Nasi nowi znajomi doskonale oczywiście rozumieli wszystko po polsku, my bez problemu po ukraińsku. W praktyce wyglądało to tak (jak w podobnych wypadkach zdarza się najczęściej), że oni mówili po swojemu, my po swojemu i konwersacja trwała w najlepsze. Po 23-ciej nagle zgasło główne światło, co było sygnałem do końca rozmowy i upragnionego lulu. Zapaliliśmy więc lampki nocne i wyszliśmy z biznesmenem na zewnątrz, by panie mogły spokojnie dokonać toalety. Potem zmiana. Na koniec pan biznesmen równiutko pozawieszał zwoje rzeczy na wieszakach i oznajmił: nu rebiata, idiom spat. Poczem zgasił światło.
Łóżko jak zwykle w kupe było przewygodne, klima mruczała cichutko, pociąg kołysał do snu. Fajna ta Ukraina i te ich pociągi. Zawsze to lubiłem, a Wiesia po prostu to uwielbia. Takie kupe to lepsze niż hotel. Nawet nie poczułem kiedy zacząłem odpływać. Biznesmen zgasiwszy światło zgrabnie wskoczył na górę, odwrócił się do ściany i po dosłownie minucie zaczął się TARTAK!!! I to jaki?! Klasyka tartaku! Nie taki szwabski jak wczoraj, ale wspaniały, potężny, równomiarowy, jak silnik T-34 z Gustlikiem na spółkę! Gdybym nie był taki wkur… to zapewne byłbym zachwycony. Nooo to jest coś! Tylko dlaczego znowu teraz??? Dlaczego znowu nam się to przytrafia?? Co za fatum, co za jasna cholera! Uwzięli się na nas ci Ukraińcy czy co?! Jasne, to nasz polski los: szkopy z jednej strony, ruskie z drugiej. Zawsze tak było i nic się nie zmieni. Kupe, kupe, będzie super, wyśpimy się! Nooo? Wyśpimy się – ale w domu, a nie u tych banderowców! Żeby ich szlag trafił i cholera wzięła!
Żadne cmokania, gwizdania i mlaskania nic nie dawały. Tartak walił pełną parą!
- Kinga, kopnij go w łóżko, bo ja nie dostanę.
Niewiele to pomagało. Użgorod zacichał na moment, coś pomlaskał i zaczynał od nowa. Zaczynałem się zastanawiać, czy mi się to przypadkiem nie śni. No bo przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Rozumiem, jedna noc, dwie, ale trzy?! A jakbyśmy tak byli tu tydzień?!
- Pawełkuuu, już nie mogę… co za franca… co ja komu zrobiłam… chyba zwariuję – dochodziło mnie z góry tak żałośnie, że aż serce się krajało.
- Nie jojdaj, tylko kopnij go wreszcie porządnie w to wyrko, to się zorientuje.
No rzeczywiście. Tym razem kop był solidny. Walnęła jak Lewandowski z woleja. Użgorod zamilkł i odwrócił się na drugi bok, twarzą w naszą stronę. I nagle chrapnął Kindze prosto w twarz!!! CHRAP był tak potężny, że aż się przylepiła do ściany!! Gdy już się od niej odlepiła, to zaczęła po prostu przeklinać, czego nigdy nie robi. Wstała i wyszła na korytarz. Użgorod jechał dalej, ściany się trzęsły, Kinga łaziła w kółko jak wściekły lew w klatce, a ja zastanawiałem się czy jeszcze nie zwariowałem. Za to pani ze Lwowa spała spokojnie, oddychając miarowo i leciutko posapując… Takiej to dobrze!
Po chwili lwica wróciła i trochę uspokojona znów się położyła. O spaniu mowy nie było, więc zaczęliśmy gadać. Nie kleiło się, ale coś trzeba było robić. Oboje przeklinaliśmy się, że nie kupiliśmy w Kijowie zatyczek do uszu, ale kto mógł to przewidzieć?
W pewnym momencie Użgorod znów odwrócił się do ściany, co spowodowało wyciszenie tartaka o kilka decybeli. Uff, jak dobrze. I wtedy na dolnej pryczy uruchomił się drugi TARTAK!!! No nieee, to niemożliwe! Takie rzeczy się nie zdarzają! A jednak…..
- hhhhrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr – z góry daje Użgorod!
- wyyyrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr – jedzie z dołu Lwów!
I tak na zmianę, jak super zsynchronizowane maszyny. Jedno nabiera powietrza, drugie wali. I na odwrót.
- Jup twoju mat…. – dobiegło zza ściany. Pewnie, nawet w lokomotywie musieli słyszeć!
No teraz to była już prawdziwa klasyka! Dosłownie apoteoza chrapania. To już nawet zaczęło zakrawać na wydarzenie ontologiczne, żeby nie powiedzieć apokaliptyczne. Było straszne a zarazem wspaniałe! Nie jakiś tam szwabski mercedes, czy inny dajmlerbenz. Nie przestarzały T-34. Teraz to był ponaddźwiękowy Tu-144 przy starcie, teraz to był Sojuz-Apollo na Bajkonurze, teraz to była POTĘGA!!! Tak, teraz już wiem dlaczego ruscy roznieśli szkopów i wygrali wojnę!!
W momencie gdy Lwów dołączyła do Użgoroda, wybuchnęliśmy z Kingą śmiechem. Ryczeliśmy jak wariaci. To było tak surrealistyczne i kafkowskie, że inaczej się nie dało. Niech się Kantor schowa.
- A srał to pies – wyśpimy się w domu!
I wtedy stało się coś jeszcze niezwyklejszego. W jednej chwili, w jednym momencie, jak na komendę – wszystko umilkło. Użgorod tylko zabulgotał, Lwów coś zamlaskała i koniec. Jak ręką odjął!
- Pawełku, śpimy!, pieronem, póki można!
Nie potrafię powiedzieć, czy Kinga była tak sugestywna i przekonująca, czy co innego, w każdym razie niczego więcej już nie pamiętam.
Za to następną rzeczą którą pamiętam, był wspaniały zapach świeżo zaparzonego ćaju. Bo trzeba wam wiedzieć, że herbatka podawana w ukraińskich pociągach, to pychota (jak nie wierzycie, to spytajcie Wiesi). Gdy otworzyłem oko, oba tartaki były już ubrane, zamówiony dla nas ćaj parował przy moim nosie, a Lwów pięknie się do mnie uśmiechała i zapytała czy dobrze się nam spało… Tego co sobie wtedy pomyślałem, wstydzę się nawet sam przed sobą… W związku z tym ograniczyłem się do równie promiennego, porannego uśmiechu i odpowiedzi: oćeń choroszo!
Dwie godziny później siedzieliśmy w Wirmenskiej. Z dala dolatywał szum miasta, turyści snuli się wolniutko, słoneczko przygrzewało, a my trzymaliśmy w ręku filiżanki z najlepszą (i najtańszą) kawą we Lwowie. Jak ci Ormianie to robią?
Było nam po prostu dobrze. Byliśmy zmęczeni, ale tym zmęczeniem odprężającym, dającym ukojenie i satysfakcję. Zawsze czuję coś podobnego, gdy tak porządnie ujadę się na rowerze. Ale teraz żadnego roweru nie było, były zaś piękne jak zwykle Ukrainki, a może Rosjanki? Fajna ta Ukraina! Co prawda Lwów to nie Krym, ale na Krymie nie maWirmenskiej i tych ormiańskich rysów jej kelnerek-właścicielek, które zawsze przypominają mi postaci z tak klasycznymi rysami twarzy, jak na etruskich wazach.
Kinga siedziała obok, była też całkowicie rozluźniona, w ręku trzymała filiżankę, a na twarzy miała ten swój uroczy uśmiech zadowolenia. I wiem, że obydwoje myśleliśmy wtedy to samo: dla takiej kawy, dla takiej chwili, dla tego wszystkiego co zobaczyliśmy i czego doświadczyliśmy w Kijowie, w przyszłości jesteśmy w stanie jechać w każdym tartaku na świecie!