Drukuj

  - Dokąd jedziesz? – pyta.
- Na Wake – odpowiadam.
- No i dobrze! Wszyscy na Wake – konkluduje kierowca busa, po czym ściąga z przedniej szyby tablicę informacyjną z numerem trasy i jej przebiegiem, i rusza bez zatrzymywania się już gdziekolwiek, na drugi koniec miasta.

 

Trąbi non stop na wszystkich i wszystko, gada bez przerwy, choć nikt go nie słucha, a może słucha, bo niektórzy się uśmiechają. Jest mały, okrąglutki, wymięty, taki wczorajszy. Ale za to ważny. Chyba pierwszy raz w życiu coś tak naprawdę od niego zależy. Pewnie pierwszy raz w życiu może decydować o czyimś losie, więc decyduje. Jednych zabierze, innych nie. A tych co zabrał, podrzuci bezpośrednio na miejsce. Busik naładowany na full, więc jedziemy priamo przed siebie.

Kierowcy tbiliskich busów, czyli marszrutek, są przede wszystkim ze wsi, bo można im mniej płacić niż miastowym. Więc ściągają tu z całej Gruzji. W innych krajach postsowieckiego imperium jest z resztą tak samo. Jeżdżą kiepsko, bo nieprzyzwyczajeni do miast, równie kiepsko wyglądają, ale mają za to anielską cierpliwość i wreszcie są ważni. Więc trąbią jak cholera.

- Wiesz, bez czego nigdy nie może istnieć gruzińskie auto? – pyta Valery – Bez klaksonu! Możesz nie mieć w nim wszystkiego, ale pipczeć musisz mieć czym! – odpowiada sam sobie.

Marszrutka. To arcywnalazek krajów za naszą wschodnią granicą. Marszrutka uratowała je przed całkowitą komunikacyjną katastrofą. Gdy sowiecki sojuz się rozleciał, padł w zasadzie cały transport. Autobusy, trolejbusy, tramwaje, stosunkowo szybko zaczęły się zamieniać w złom, bo fabryki produkujące części zamienne też się rozleciały. I wtedy przyszedł czystko kapitalistyczny pomyślunek, by wszystko wziąć w swoje ręce. I wzięli! Ale najpierw pojechali na zachód i wykupili wszystkie stare furgonetki jakie tam były.

Zawsze mówię, że najbardziej zadowoleni z upadku muru berlińskiego są, byli i będą właściciele starych furgonetek i busów na zachodzie. Pod warunkiem, że są to mercedesy lub fordy transity. W ciągu tych 20 lat ściągnięto ich do Gruzji i całego byłego imperium miliony. I pryganiajut nadal. Diabli wiedzą dlaczego tylko te dwie marki, ale tak właśnie jest. Innych prawie się nie widuje.

Marszrutka ma oryginalne siedzenia, lub wmontowane już na miejscu, jeśli była tylko transportowcem. Koło kierowcy jest jeszcze specjalna kanapka, na której siedzisz tyłem, ale siedzisz. Bo stać w niskim busie, gdy jedziesz przez całe miasto, to niewielka przyjemność. Niby teoretycznie wszyscy pasażerowie mają siedzieć, ale w miastach nikt tego nie przestrzega i nie sprawdza. Do marszrutki wsiada więc tyle osób, ile tylko wlezie. I nikt by na początku nawet nie pomyślał, że tyle wleźć może. Są jakby z gumy. Czasem wygląda to tak, jakby bili rekord Guinessa.

No więc siedzisz sobie w miarę wygodnie, a ludzie wsiadają. Po pewnym czasie wiszą już na tobie i nie ma miejsca choćby na wsadzenie szpilki, ale drzwi się otwierają i jeszcze ktoś zawsze się wciśnie.

- Gaaczeret – słychać co chwilę i wtedy marszrutka staje. W dowolnym miejscu. Przystanków dla nich nie ma. Ani rozkładów jazdy. Ale są ich tysiące i jeżdżą tak często jak metro, więc nie ma problemu. Miejscowi doskonale znają trasę przejazdu, więc wiedzą gdzie stanąć. Jak nie wiesz gdzie, to zawsze ktoś ci wskaże. Tbilisańczycy są wygodni. Czasem każą się wysadzić po 50 metrach jazdy. Kierowca staje bez problemu. Sądzę, że to odreagowanie po sowieckich czasach, gdy przez tyle lat musieli robić dokładnie i tylko to, co wymyśliła władza. Teraz więc decydują sami, jeśli nawet pachnie to pewną anarchią i destabilizacją.

Jak chcesz wsiąść do marszrutki, wystarczy na nią kiwnąć ręką. Stanie momentalnie i w każdym miejscu tuż koło ciebie. Dosłownie w każdym. Choćby i na środku skrzyżowania. I kierowca ma wtedy dokładnie w d…., że wszyscy na niego trąbią. Przecież każdy pasażer to następne 40 tetri, czyli 70 groszy. Nie można tego ot tak sobie przepuścić. My z UE, czyli Ewrosojuza, z początku jesteśmy deko zszokowani, ale przyzwyczajamy się błyskawicznie i dosyć szybko cieszymy się z tych udogodnień, u nas nie do pomyślenia.

- Gaaczeret – słyszę za sobą głos dwóch facetów z końca busa. No, akurat. Chyba oknem! Piotruś pan by się nie przecisnął do wyjścia z przodu, a nie tych dwóch. No, ale to w końcu marszrutka. Ci co stoją, kładą się na tych co siedzą, zawisają na rączkach pod sufitem, wyginają się w sposób nieprawdopodobny. Jak jakaś cholerna pantomima. Ci z przodu wysiedli i dwóch facetów wyszło. Już stojąc na zewnątrz podają kierowcy pieniądze. Ten wydaje resztę. O biletach, kasownikach, kanarach i innych bzdurach nikt tu nie słyszał. Wszystko opiera się na zaufaniu społecznym i wzajemnej niezbędności. Jak klienci  zaczną oszukiwać, marszrutki zbankrutują. Jak kierowca oszuka biznes marszrutowy, przestanie być wiarygodny. Nie zdarzyło mi się nigdy widzieć gapowicza, ani dostać mniej reszty niż należało. Teraz już nawet nie sprawdzam. Przyjaciele z Tbilisi mówią to samo.

********************************

- Ile kosztuje bilet do Bolnisi? – pytam kasjerkę na dworcu marszrutowym Ortaczala.
- A ile potrzebujesz tych biletów?
- Dwa.
- W porządku. Są jeszcze 3 miejsca. 6 lari.
Daję 12 i cieszę się, że niedrogo.
- Nie, 6 za was dwóch, informuje z uśmiechem i oddaje połowę.
Mam durną minę. 3 lari za 50 km? Toż to tylko 5 zł. Gdyby tylko chciała, zarobiłaby te 6 lari. Zapłacilibyśmy bez mrugnięcia okiem. Przecież właściciel prywatnego samochodu chciał za podwiezienie stówę! A teraz jedziemy za 6…

Marszrutka jest dalekobieżna, więc wszyscy muszą siedzieć. Policja poza miastem nie toleruje stojących. Ale tylko poza miastem. Mają tu chyba dwa kodeksy. Jeden w mieście, drugi poza nim. W mieście nikt nigdy nie zapnie pasów, żeby nie wiem co! Ale gdy tylko samochód opuszcza rogatki, kierowca robi to momentalnie. W drodze powrotnej to samo. Gdy tylko mijamy napis Tbilisi, pasy zostają momentalnie odpięte.

********************************

No więc siedzimy w marszrutce. Tym razem jedziemy w Kaukaz, do Kazbegi. Do odjazdu pól godziny, więc jest czas by sobie ją obejrzeć. Reszta stoi jeszcze na zewnątrz, gada, pali papierosy i ładuje bagaże. Stać nie wolno, ale busik ma tylko 12 miejsc. Więc dorobiono składane siedzenia po bokach. Ja straponteny w teatrze. Koło kierowcy, przy samych drzwiach, dwa małe, dziecinne, drewniane stołeczki. To oczywiście najgorsze miejsca w marszrutce, ale ktoś będzie musiał i na nich siedzieć. Na razie mam pod nogami koło zapasowe, więc kolana pod brodą. I tak nie jest źle, bo Wiesi spod siedzenia wystaje skrzynka z kapustą. Próbuje więc jakoś tak poukładać główki, by postawić nogi na skrzynce. Nie jest źle. Siedzimy. Ale lepiej niczego nie dotykać. Siedzenia tak otłuszczone, że można nożem skrobać.

Godzina odjazdu się zbliża, ale nikt nie kwapi się z wsiadaniem. Poczekają do ostatniej chwili, aż kierowca załaduje tymi skrzynkami z warzywami całe auto. Jedziemy daleko w góry, więc po prostu są to jego zakupy. Jak się okaże na miejscu, kierowca wykorzystał ten kurs, by przywieźć sobie zaopatrzenie, do swojego sklepu w Sno. Na miejscu wszystko zostaje wyładowane. Wreszcie zrobiło się wygodnie. Tak jak w tym dowcipie o kozie i Żydzie. Zostało jeszcze ze 20 kilometrów. Kierowca zanosi skrzynki i idzie sprzedawać do sklepu. Już zbliża się tłumek, bo przyjechały świeże warzywka. Do Kazbegi zawiezie nas jego syn.

Powrotna marszrutka z Kazbegi jest czysta, pusta i prawie nowa. Ale chyba tamta była fajniejsza

********************************

Ten tekst napisałem kilka lat temu. Nie do wiary, jak wiele od tego czasu się tam zmieniło. Szczególnie w Tbilisi. Teraz samochody są już i nowsze, i lepsze. Są też nawet takie elektroniczne tablice z rozkładem jazdy i czasem pozostałym do przyjazdu autobusu. Ale marszrutki nadal są nieodzowne. I cały czas marszrutka nadal jest marszrutką. Całe szczęście!

 

Więcej na www.pawelkrysa.wordpress.com